Niektórzy z Was pewnie czytali, albo choć rzucili okiem, na moją poprzednią recenzję najnowszej pozycji Square Enix na przenośną konsolę PSP. Wystawiłam wówczas grze ocenę 7/10 podkreślając, że jej największe zalety "równoważą" równie dostrzegalne wady. Ponieważ minęły już dwa miesiące od premiery, która miała miejsce 27.10.2011 roku, a mój licznik na plikach save dobił właśnie do 300 godzin, doszłam do wniosku, że należy sprostować pewne fakty dotyczące gry oraz wystawić Type-0 ocenę na jaką zasługuje z perspektywy czasu.
Na wstępie zacznę od tego, że dokładnie od dnia premiery inną pozycję spod znaku FF odpaliłam może dwa albo trzy razy. Przyznaję z ręką na sercu, że nie jestem żadnym fanatykiem, który zamówił wersję kolekcjonerską na PlayAsia.com, ani nie mam pokoju wytapetowanego plakatami, a jednak ta gra przyspawała mnie do konsoli na naprawdę długie godziny i ciągle nie mam dość. Zastanawiałam się nad tym zjawiskiem bardzo długo, żeby tym razem stworzyć naprawdę solidny tekst, oparty o moje własne doświadczenia z gameplaya. Po czasie zrozumiałam, że w tej grze naprawdę musi tkwić coś więcej niż sama walka, jakoś tam nakreślona historia, pięknie zaprojektowana Klasa Zero czy Magiteki. Tak, w tej grze naprawdę tkwi coś znacznie głębszego. Jakiś czas temu, w jednym z newsów, wyraziłam życzenie by Type-0 opowiadało o brutalności wojny, tak jak wygląda ona naprawdę, w realnym świecie. Dziś, po tych wszystkich przejściach, mogę bić brawo reżyserowi Hajime Tabacie. Udało się panu! Naprawdę, wykonał pan kawał solidnej roboty! Ta realistyczność właśnie jest tym co może na początku odrzucać od gry, sprawić, że wyłączycie konsolę na długie dni z okrzykiem na ustach: "To jest Final Fantasy?! Chyba żartujecie?!". Zapewnię Was więc, że nie będziecie mieć racji – to jest Final Fantasy. Mam nadzieję, że utwierdzi Was w tym przekonaniu dalsza część mojej recenzji.
Zaczyna się mocno. Nawet bardzo mocno. Poza filmikami wprowadzającymi w realia fantastycznego świata, gdzie cztery nacje pielęgnują cztery kryształy dające im inne, ale równie potężne moce – widzimy wstęp do brutalnej wojny o to, o co toczy się większość walk nawet jeszcze w naszych czasach. Władza, nieograniczona potęga, eliminacja słabszych jednostek, kompleks Mesjasza – to wszystko zdaje się napędzać wojenną machinę głównego antagonisty gry, Najwyższego Dowódcy Imperium Milites, Cida Aulstyne (ang. Cid Oldstein). Pana tego nie widujemy może w grze zbyt często, ale jego dokonania są na tyle nikczemne, by człowiek zżył się z przeświadczeniem, że osobnik ten musi odpokutować za cierpienia jakie wyrządził. Głównego bohatera gry poznajemy w sposób dość nietypowy, gdy asystuje on przyjacielowi będącemu na skraju śmierci. Wraz z dwójką przyjaciół odpierają wojska Imperium z ojczystego kraju Rubrum. Dowiadujemy się też, że są oni uczniami wojskowej Akademii Suzaku, która opiera sztukę militarną na mocy kryształu o tej samej nazwie. Właściwie po pierwszych piętnastu minutach (dodam, że czysto fabularnych) gracz zostaje niemal siłą "wrzucony" w ogień pierwszej misji. Cóż się takiego stało? Imperium Milites zainstalowało w Akademii machinę zwaną Crystal Jammer, która zablokowała dopływ energii kryształu do uczniów. Do wszystkich poza naszymi bohaterami. Rozumiecie już chyba, że będziemy sterować grupką wybawców? Pewnie zadacie sobie pytanie: "A gdzie reszta bandy?". W końcu Type-0 ma całą armię bohaterów, o czym czytał każdy kto interesuje się tematem. Spokojnie, zaraz usłyszcie ich w krótkofalówkach (tak nazywam ten ich system choć naprawdę to COMM również oparty na mocy kryształu). Będą się przegadywać jeden przez drugiego, utrudniając Wam skupienie się na zestrzelaniu wrogów z dystansu ( w tym miejscu pozdrowienia dla Jacka i Cinque... grrr). Misja stanowi czysty prolog i dla ułatwienia oraz lepszego zaznajomienia się ze sposobem rozgrywania walk – nie można w niej umrzeć. Trójka członków drużyny, o enigmatycznych imionach Ace, Queen i Nine, ma automatycznie narzucony status Rise. Sielanka niestety kończy się, gdy przychodzi nam stoczyć bój z samym Crystal Jammer oraz obsługującą go panią o imieniu Qun'mi. Kobieta ta posiada dodatkowo tajemniczą moc, która pozwala jej ożywiać zniszczone mechy i automaty. W miarę rozwoju akcji dowiecie się, że to nikt inny jak l'Cie. Jest wyjątkowo wredną osóbką i nawet przywołany Odin niewiele pomaga. Tak czy siak, jednak w końcu Wam się na pewno powiedzie i w glorii chwały oswobodzicie Akademię spod panowania Milites, czym zaskarbicie sobie zaufanie (tylko powierzchowne) władz Rubrum. W ten sposób kończy się pierwsza płytka, a gra uprzejmie prosi o załadowanie drugiej. Pierwszą możecie spokojnie odłożyć do szafki, bo przyda się dopiero pod sam koniec – zawiera bowiem tylko prolog i epilog. Wkładacie drugą płytkę... i teraz zaczyna się jazda . Nareszcie mamy możliwość poznania całej dwunastki, którą będziemy mogli sterować. To tajemnicza Klasa Zero, będąca pod opieką równie tajemniczej Arecii Al-Rashi, medyka Akademii. Postać ta jest szanowana wśród władz Rubrum, ale wzbudza sporo kontrowersji swoim matczynym stosunkiem do wychowanków oraz krążącymi plotkami jakoby była starożytną wiedźmą. Skoro już jesteśmy przy bohaterach, zatrzymajmy się nieco dłużej, bo warto. Przygotujcie się psychicznie na to, że Klasa Zero to jedni z najsympatyczniejszych bohaterów, jacy wyszli spod skrzydeł Square Enix. Każde z dzieciaków ma swoje unikalne cechy charakteru, upodobania oraz genialnie dobrany głos, który oddaje w pełni osobowość (odnośnik do wersji japońskiej, bo zachodnia jeszcze nie funkcjonuje). Polubcie ich, bo spędzicie z nimi długie, nieraz straszne godziny, błądząc po podziemiach zamieszkanych przez zombie, albo zaliczając cztery walki z bossami pod rząd. Osobiście ciężko mi rozgryźć na czym polega tak na serio, unikalność tych postaci w odniesieniu do poprzednich drużyn FF. W niektórych scenkach każdy mówi dosłownie po jednym zdaniu, a jednak twórcy znaleźli sposób, aby gracz zżył się z tak liczną grupą. W podstawowym składzie Klasy Zero właściwie nie ma postaci, którą naprawdę można by za coś znienawidzić. Piszę podstawowym, bo zaraz po załadowaniu drugiej płytki otrzymujecie rozkaz udania się do sali lekcyjnej Akademii, gdzie nowy dowódca, Kurasame Susaya, po nieco osobliwym powitaniu przez Nine'a, wprowadza dwoje nowych uczniów. Są nimi Machina Kunagiri oraz Rem Tokimiya, wcześniej uczęszczający do innych klas. Podczas rozmów odkryjecie (chociaż to raczej było już wszędzie napisane), że Machina i Rem znają się z dzieciństwa, ale dziwnym trafem do tej pory żyli w nieświadomości, że chodzą do tej samej szkoły. Dowiecie się też o pewnych dramatycznych okolicznościach, które scaliły ich przyjaźń w przeszłości. Poniżej przedstawiam szybki przegląd wszystkich bohaterów, jakimi będziecie mogli obsadzać drużynę:
Ace – niski blondyn, dość niepewny siebie, który jest przywódcą Klasy Zero i właściwie głównym protagonistą gry. Jego broń to karty oraz różne ciekawe sztuczki na nich oparte. Wady? Ma dość mało HP i niskie statystyki odporności. Na początku, po dwóch przywaleniach K.O. murowane. Gra będzie przerzucać Was na jego postać w kluczowych momentach fabularnych. Ace bardzo lubi śpiewać – usłyszcie jego popisy w grze.
Deuce – cicha dziewczyna z fletem, która potrafi być uparta i ma jakieś niejasne powiązania z Concordią pielęgnującą tamtejszy kryształ Soryuu. Ma bardzo mało HP, ale dużo MP. Raczej postać wspomagająca.
Trey – gadatliwy, przemądrzały typek. Walczy łukiem i warto nim grać w misjach, które wymagają dobrej broni dystansowej. Trey to mistrz snajperstwa, wierzcie mi.
Cater - wesoła, rezolutna dziewczyna o rudych włosach, która włada magicznym pistoletem. Jej specjalne ataki nadają wrogom różne statusy, z czasem uczy się też zdolności, która pozwala jej używać snajperki. Nie zawaha się przed spoliczkowaniem faceta.
Cinque – nieco zawieszona, prześmieszna osóbka, która używa w walce maczugi i bardzo lubi pokazywać majtki. Jedna z sympatyczniejszych postaci, ale niektórzy jej unikają, bo bywa nieprzewidywalna.
Sice – na pozór mroczna dziewczyna o chłopięcej osobowości. W rzeczywistości lubi żartować, ale byle co jej nie zaimponuje. Włada kosą (naprawdę dużą!) oraz używa bardzo "czarnej" magii :P Wiele ataków Sice opiera się na truciźnie i grawitacji.
Seven – niektórzy mówią, że to klon Lightning z XIII, ja będę jednak bronić oryginalności tej postaci. Siedemnastolatka o nieco azjatyckich rysach, która walczy biczem. Wydaje się najbardziej poukładaną osobą w Klasie Zero. Zawsze można liczyć na jej szczerą ocenę sytuacji. Seven może też wykonywać ciekawe akrobacje.
Eight – bokser o rudych włosach. Nie, nie jest klonem Zella z FF VIII. To spokojny, rezolutny chłopak, raczej zamknięty w sobie. Wydaje się być bliskim przyjacielem Ace'a.
Nine – na forach internetowych ochrzczony już jako "Ken". Nine może i pozornie ma w sobie coś ze szkolnego podrywacza, który przedawkował solarium, ale tak naprawdę to waleczna, dobra postać z mocnym kręgosłupem moralnym. Jego dość gwałtowne reakcje oraz niechęć do czytania książek nieraz sprawią, że spadniecie z krzesła. Nine ma najwięcej HP z całej Klasy Zero i jest dragonem.
Jack – czy pisałam coś o nieczytaniu książek? Tak, to odnosi się również do tego szesnastolatka. Jack jest bardzo zabawowy, śmieszny i... walczy kataną. Często ma coś mądrego do powiedzenia, ale natychmiast o tym zapomina, czym przyprawia Seven o ból głowy. Wada? Z wyciągniętą bronią jego uniki to ślizg, a zamiast biegania ma ustawione skradanie. Najlepszy w walce z żołnierzami. Lepiej odpuśćcie go sobie podczas starć z mechami.
Queen – liderka Klasy Zero, gdy dzieciaki są w stanie spoczynku. Można ją uznać za przewodniczącą. Bywa zazwyczaj poważna, spięta i bardzo przejęta swoją rolą, co upodabnia ją do Ace'a. Walczy mieczem, a jej specjalne ataki często obejmują magię leczącą. Queen jest bardzo zbalansowaną postacią i świetnie nadaje się na początek.
King – następca Irvine'a? Nie, nie, to nie ta bajka. King to bardzo poważny siedemnastolatek. Zazwyczaj mało mówi. Wygląda na najstarszego i jest najwyższy. Jego broń to dwa pistolety.
Machina Kunagiri – drugi główny protagonista gry, który po drodze zmienia się w... i tego mi nie wolno napisać. Jego burzliwa droga od zadufanego w sobie gówniarza, który uważa, że nikt poza nim na wojnie nie cierpi, do człowieka, który omal nie stracił wszystkiego, ale uświadomił sobie błąd, gdy było już za późno – jest dość długa. Część osób na pewno polubi tę postać, ale mnie osobiście Machina drażni, gdy zaczyna się buntować przeciwko nie wiadomo czemu. Tuż po transferze to całkiem fajny chłopak, który jest przyjaźnie nastawiony do Klasy Zero. Jego broń to dwa rapiery, które przy specjalnym ataku zamieniają wroga w mielonkę oraz wysyłają błyskawice.
Rem Tokimiya – posiadaczka największej ilości MP. Głównie nakierowana na magię, ale może też używać w walce sztyletów. Rem potrafi naprawdę dobrze przywalić, mimo niepozornego wyglądu. Z charakteru to miła dziewczyna, która bardzo chce nawiązać przyjaźń z Klasą Zero, w czym Machina skutecznie jej później przeszkadza. Jej postać skrywa dwie mroczne tajemnice rzutujące na zakończenie gry, które odkryjecie podczas rozmów w Akademii Suzaku.
Ponieważ o postaciach już napisałam, a więcej wątków fabularnych ujawniać nie wolno, przejdę do przedstawienia poszczególnych elementów gry.
Po pierwsze walki oraz przeciwnicy i ogólnie rozumiana "grywalność". Co się liczy w walkach? Zręczność, zręczność i jeszcze raz zręczność. Napisałam poprzednio, że w Type-0 walki są za trudne. Coś w tym jest, choć trening czyni mistrza. Jeśli będziecie korzystać po równo ze wszystkich uczniów oraz dbać o ich rozwój, aby nikt nie został w tyle, Game Over zobaczycie może kilka razy :P Należy jednak z całą stanowczością podkreślić kilka faktów. W tym Final Fantasy nikt nie będzie czekał, aż załadujecie czar, nie napełnia się żaden pasek ATB ani inne wynalazki. Tutaj panuje zasada "kto pierwszy, ten lepszy". Jeśli się zagapicie, spuszczą Wam łomot i będziecie musieli na gwałt podmieniać drużynę. Postacie nie mają przypisanych żadnych ról – choć od biedy można by uznać Deuce za Białego Maga. Broń jest nadana, a każdy posiada po prostu podstawowy atak fizyczny, ataki specjalne, które można podmieniać w miarę ich uczenia się, oraz magię i defensywę. Rozczarowani będą zapewne wielbiciele Sphere Gridów, Materii itp. W Type-0 rozwój postaci jest ważny, ale odbywa się za pośrednictwem zwyczajnej tabelki, w której odblokowują się kolejne poziomy zdolności. Inną sprawą jest AltoCrystarium. To tam rozwijamy czary za Phantomy (kolorowe kulki) wyciągane od martwych przeciwników. Każdemu czarowi odpowiada inny kolor oraz typ Phantomów. Zwiększamy dzięki temu siłę, czarów, szybkość kolejnych poziomów ładowania (im dłużej przytrzymamy kwadrat, tym mocniejszy będzie czar) oraz ilość zużywanych punktów MP. Co jest fajnego w tych walkach? Gdy Wasza drużyna zaliczy nokaut, możecie wystawiać kolejnych uczniów i tak aż do ostatniej postaci. Dopóki ktoś będzie w rezerwie, nie grozi Wam przyspieszony koniec. Druga sprawa to swoboda. Type-0 to pierwszy FF (tak sądzę), który pozwala obrać całkowicie dowolną taktykę. Możecie się ukryć za ścianą i celować z daleka, możecie zajść wroga od tyłu, a jeśli czujecie się Panami Świata, możecie po prostu otwarcie napierać. Nikt tutaj niczego nie narzuca, a postacie są całkowicie kontrolowane przez gracza. Podczas walki można również zmieniać lidera drużyny, ile razy dusza zapragnie. Jedyny efekt Waszych decyzji to późniejsza ocena wystawiona za misję i odpowiednia ilość kasy. Punktację zaniża głównie K.O. postaci oraz czas, jaki zajęło przejście lokacji. Ale przecież w Type-0 nie gra się dla punktów . Istnieją też walki powietrzne. Po zdobyciu Airshipa zrozumiecie, o czym mówię. Pamiętacie pewnie statki ze starszych części, którymi się po prostu latało po wielkim świecie? W Type-0 nawet przestrzeń powietrzna nie jest wolna od przemocy. Airship, któremu z wyglądu najbliżej do Niepokonanego z FF IX, to taki fantastyczny F-16 z wyrzutniami pocisków oraz opcją przyspieszania, którą taranujemy latających wrogów. Wystarczy, że usłyszycie ten ryk silników, a spędzicie w powietrzu naprawdę długie godziny. Ostatnia uwaga co do walk: za potwory pokonane na mapie świata nie dostajemy ani jednego gila. Za to za walki statkiem już tak. Osobiście uważam to za nieporozumienie, bo kasa się naprawdę przydaje choćby na zakup broni i przedmiotów, ale cóż... zrobili jak zrobili. Warto też wspomnieć o misjach strategicznych. Tak, Type-0 zawiera elementy strategii. Nie jest ona szczególnie zaawansowana – głównie polega na odbijaniu miast spod wrogiego panowania. Czasem jednak te misje potrafią dać w kość. Głównie przez to, że odbywają się na mapie świata, gdzie sterowanie jest troszkę ograniczone, a zazwyczaj musimy oprócz obrony wywalczonych terenów odpychać też najazd bossów. Ciężki kawał chleba, ale da się przeżyć.
Teraz przeciwnicy. W Type-0 bywają naprawdę dożarci. Niektóre potwory skojarzą się na pewno z Crisis Core, ale przeważać będą bardzo odporne mechy oraz żołnierze. Gdy wreszcie wybierzecie się do Concordii, kiedy dla odmiany to Rubrum postanowi podbijać świat, stoczycie boje ze smokami różnych typów od tradycyjnie zionących ogniem po wypluwających z siebie trujące opary. Przyznam szczerze, że to smoki napsuły mi najwięcej krwi. Ogólnie gra niestety powiela postacie wrogów i chwilami można sobie zadać pytanie, czy naprawdę nie mogli się bardziej wysilić przy ich projektowaniu. Podobnie ma się sprawa z lokacjami. Niektóre są doprawdy bajeczne, jak choćby sama Akademia Suzaku (mistrzostwo świata), Królestwo Concordii (dużo zieleni i drewna) czy zmechanizowane Milites, w którym podczas jednej z misji pędzimy na dachu metra (autentycznie czysty czad :D). Jednak, gdy wchodzimy coraz głębiej w drugą płytę i wykonujemy zadania poboczne, wiele miast będzie się zlewać w jedno. Twórcy stworzyli jeden model, po czym poobracali go na wszelkie możliwe strony, by dać nam kiepskie złudzenie, że jesteśmy gdzie indziej. Jak na grę, którą robili tyle czasu i wokół której nazbierało się tyle emocji, mogli doprawdy więcej nad tym przysiąść. Brakuje też chwilami takich zwykłych, prostych lokacji. W Type-0 nie zobaczycie wnętrza ani jednego domu. Tajemnicą pozostaje też, gdzie Klasa Zero śpi. Raz przespali się w lesie na misji, gdzie rozpalili ognisko (nawiasem mówiąc, jeden z mocniejszych momentów gry), ale poza tym wszyscy żyją chyba powietrzem. Ogromną, przeogromną zaletą jest mapa świata z losowymi walkami. Coś, czego od jakiegoś czasu brakowało w Final Fantasy. Co prawda, nie jest od razu w pełni dostępna, ale kiedy już wykonamy odpowiednią ilość misji oraz zdobędziemy Airship lub wyhodujemy zwinnego Chocobo, świat stoi przed nami otworem. Po misji możemy udać się, gdzie dusza zapragnie. Choćby pozwiedzać liczne jaskinie, gdzie można zdobyć specjalne przedmioty. Radzę jednak uważać na levele przeciwników. W wielu komnatach wyjście zostaje automatycznie zablokowane, dopóki nie pokonamy wroga, a ciężko liczyć na cud, gdy Klasa Zero jest na 30 poziomie, a Behemot na 72. Mamy też lokacje dla prawdziwych zdobywców trofeów. Jedną z nich jest Tower of Agito. Pokonujemy kilka pięter pełnych najgorszych twardzieli, by otrzymać zbroję Proof of Agito, która bajecznie podnosi statystyki. Porada? Nie wchodźcie tam, gdy Wasi pupile nie mają przynajmniej 90 poziomu. Wyskakująca trójkami, setka Tonberrych na 128 levelu to nie przelewki. Co do ogólnej grywalności, nie jest źle. Jest nawet całkiem dobrze. Poprzednim FF, jakim przechodziłam, było FF X i powiem szczerze, że tamtą część Type-0 wyprzedza o lata świetlne. Nie tylko pod względem postaci, klimatu, ale także właśnie eksploracji świata, wolności wyboru, gdy akurat niekoniecznie mamy od razu ochotę pójść na misję. Co do FF'ów z ery PSX, to jest pewna zagwozdka. Chwilami mam wrażenie, że nic ich nie ruszy, a chwilami mam wrażenie, że jednak Type-0 mogłoby pretendować do odebrania im korony. Pierwsza płyta, z początkiem i zakończeniem, to po prostu epicka robota, majstersztyk dramatyzmu, pełnia wzruszeń i geniusz twórców. Druga płyta to właśnie problem, z jakim musi się zmierzyć Type-0. Głównie chodzi tutaj o misje poboczne, które chwilami po prostu zbyt się schematyzują. Mało dostajemy też fabularnych filmików podgrzewających atmosferę, chociaż te, które są, robią naprawdę kolosalne wrażenie. Oceniając jednak ten aspekt Type-0, należy pamiętać, że nie jest to gra podobna do dawnych części serii. To, w moim odczuciu, coś zupełnie nowego, do czego trzeba się przyzwyczaić i albo się to pokocha, albo nie. Przede wszystkim w Type-0 nie ma przygody, jaką oferowało FF IX czy FF VII. Nie ma tego zrywu przypadkowych osób, które nagle wpadają na pomysł, by komuś pomóc, a w efekcie ocalić świat. W Type-0 ludzie walczą o przetrwanie, chwilami pokazano tę walkę w dość zwierzęcy i brutalny sposób. Wielbicieli części X czy XIII odrzucać może brudna, ciemna grafika czy nieprzyjazne lokacje. Nie znajdziecie tu idyllicznych krain czy spokojnych wioseczek. Świat toczy wojnę i tonie w morzu krwi.
W dodatku na tej wojnie walczą dzieci, praktycznie gwałtem wyrwane ze szkolnych ław. Skojarzeń z II Wojną Światową nie da się uniknąć, zresztą myślę, że po części takie mogło być zamierzenie Hajime Tabaty. Często dane wam będzie przemierzać korytarze pełne trupów z podłogą umazaną krwią, co bardziej może się kojarzyć z produkcjami typu "Max Payne" czy "Silent Hill". Ta część Final Fantasy nie pieści swoich herosów. Daje im do wypełnienia zbawczą misję, ale jednocześnie pokazuje, że bycie bohaterem to podróż w jedną stronę. Zadaje też sporo pytań natury etycznej. Choćby same postacie Eidolonów, które dają Rubrum przewagę, a jednak nie są do końca jasną stroną medalu. Czy wyobrażacie sobie, że Alexander mógłby być zły, albo chociaż dwuznaczny? W Type-0 zobaczycie, jak ten Eidolon zamienia tysiące ludzi w atomy, masakruje ich, pokazując jednocześnie, że zabijanie z każdego punktu widzenia jest złe i nie ma morderstwa, które dało by się czymkolwiek wytłumaczyć, nawet odwetem. Kolejnym mrocznym aspektem są same kryształy oraz l'Cie – ludzie naznaczeni przez owe kryształy i mający do spełnienia konkretne zadanie nadające sens ich istnieniu. Wszyscy wydają się marionetkami potężnej mocy, a kryształy nie oferują niczego poza złudną potęgą, pożogą i zamętem. Jedynym jasnym punktem w tym brutalnym świecie wydają się sami uczniowie Klasy Zero oraz ich wiara we własną przyjaźń i w moc, która wynika właśnie z łączących ich więzi. To jawi się jako główne przesłanie gry.
Próbując ocenić samą fabułę, również można dryfować pomiędzy jedną skrajnością, a drugą. Zgodzę się z moją początkową opinią, że na drugiej płycie fabuła jest traktowana po macoszemu, ale z drugiej strony takie wyciszenie tylko sprzyja bombie, jaką zrzuca epilog. Type-0 na pewno bardzo działa na emocje. Zaryzykuję stwierdzenie, że jest o wiele bardziej emocjonalną grą niż Crisis Core. Zobaczycie tutaj mało pompatycznych przemówień czy rozdzierających dialogów, bo ta gra bazuje przede wszystkim na obrazie, na twarzach bohaterów. Pierwszy raz widzę postacie, które nawet w gameplayu mają oblicza pełne wyrazu, a nie tylko na filmikach HD. Większość najmocniejszych scen opiera się na muzyce, podczas gdy bohaterowie milczą. Wymownym przykładem jest scena śmierci Izany Kunagiriego, kiedy Ace, mimo nalegania Queen, by ruszali dalej, podchodzi jednak do umierającego i oddaje ostatni hołd jemu oraz jego dzielnemu Chocobo o imieniu Chichiri. Nikt nic mówi, a po policzku Ace'a spływa pojedyncza łza, gdy w tle słyszymy wejście gitarowej wersji utworu "Zero" Bump of Chicken.
Teraz czas oddać sprawiedliwość ścieżce dźwiękowej. Wiem, że pewnie część z Was ironicznie pokiwa głowami, ale to, przyznaję z ręką na sercu, jest najlepsza ścieżka dźwiękowa FF, jaką słyszałam. Już poprzednio pisałam, że Takeharu Ishimoto spisał się na medal, a te dwa miesiące jedynie mnie w tym przekonaniu utwierdziły. Nie spodziewajcie się rockowych kawałków, które dominowały w Crisis Core, ani zabawowych rytmów z starszych części. Siłą Type-0 jest doskonale wyważona i zgrana muzyka symfoniczna. Owszem, czasem błądzi po lekko gitarowych aranżacjach, zjeżdża też chwilami pod elektronikę, ale trzon stanowi jednak klasyka. Wyobraźcie sobie muzykę, która niesie w sobie adrenalinę bycia na polu bitwy, nieuchronność śmierci, tęsknotę za światem, który został utracony i jednoczesną nadzieję, że coś jeszcze da się odbudować... Dzieło Ishimoto jest mieszanką tego wszystkiego. Niektórzy pewnie słyszeli utwór "Warera Kitaren" (What Becomes of Us) pojawiający się na trailerach pokazujących Klasę Zero stawiającą opór najeźdźcom. Ten mocny kawałek jest tylko wstępem, ale zawiera główny motyw muzyczny, który przewija się przez całą grę w różnych aranżacjach. Fanfary mieszają się z wojskowymi rytmami, by po chwili zabłądzić wśród delikatnych brzmień. Muzyka funduje równie ostrą huśtawkę emocjonalną, jak sama gra. Z wartych wspomnienia są takie utwory jak niepokojący "The Time of Finis" czy dramatyczny "The Fires of Suzaku", który pojawia się podczas ostatecznego starcia, choć moim zdaniem jego tytuł powinien brzmieć "The Fires of Friendship". Dla mnie zostawia w tyle "One Winged Angel" i "Dark Messengera", a oparty jest właśnie na głównym motywie. Dalej jest "Type-0", które leci na napisach końcowych, a towarzyszą mu obrazy, które na długo zapadną Wam w pamięć. Można by pisać epopeję o każdym utworze z osobna, ale podsumowując, cały soundtrack to istna perełka i zachęcam do zapoznania się z nim, nawet jeśli jeszcze nie liznęliście gry.
Kolejna kwestia to grafika. Tutaj też właściwie powtórzę moją poprzednią opinię. Czasem są zgrzyty w postaci dziur w głowach, kwadratowych rąk, ale ogólnie trzyma poziom. Jeśli chodzi o filmiki HD, to jak dla mnie arcydzieło. Twarze oczywiście spełniają standardy, zwłaszcza w odniesieniu do mężczyzn (bishouneni), ale czym innym jest zobaczyć bezmózgą piękną twarzyczkę, a co innego twarz targaną prawdziwymi emocjami. Uważam, że projektant postaci (Tetsuya Nomura) oraz graficy naprawdę zasłużyli na uznanie przy Type-0. Każda postać ma w twarzy coś swojego i nieprawdą jest, że otrzymujemy atak sklonowanych blondynów. Niesamowitym jest jak udało się wszczepić charakterystyczne cechy do komputerowych modeli. Brawa.
Ponieważ wypada zbliżać się do końca tej krótkiej (!) recenzji, czas pokusić się o podsumowanie. Czym jest gra FF Type-0? Niezapomnianym pobytem na polu bitwy, spotkaniem z ciekawymi bohaterami, fascynującą rozgrywką, która da Wam huśtawkę emocjonalną, o jakiej zapewne nie śniliście. Poprzednio napisałam, że to FF tylko z nazwy. Opinia ta pozostaje prawdziwa o tyle, że Type-0 oferuje coś zupełnie nowego, a jak każda nowość jest skazana na utrudnioną asymilację z otoczeniem. Być może dlatego nie sprzedała się aż tak rewelacyjnie, jak marzył Tabata. Podejrzewam, że przypadnie do gustu fanom starszych części, a większy problem będą mieć wielbiciele części najnowszych (głównie myślę tu o tytułach od FF X wzwyż). Sporo w Type-0 polityki i mroku, ale posiada też typowo "fajnalowe" aspekty jak hodowla Chocobo czy Moogle o imieniu Moguri doradzający Klasie Zero. Więcej tu jednak smutku niż zabawy. Więcej najczarniejszych przewidywań niż nadziei. Grywalność z kolei podnosi fakt, że grę musi się przejść dwa razy, aby uzyskać pełne zakończenie. Wiele historyjek również nie zobaczycie podczas pierwszego razu. Jest jeden świetny aspekt Type-0, który pozwala przechodzić tę grę wielokrotnie. Mianowicie uczucie, że fabuła nigdy się nie kończy. Niby obserwujemy finał wraz z odpowiednimi scenkami, ale czujemy niedosyt. Chcemy wiedzieć więcej i więcej. Tam nic nie jest skończone, gdy widzimy ostatnią notkę na ekranie, w której Square Enix dziękuje za wsparcie wszystkim fanom serii. Palec automatycznie włącza kolejną rozgrywkę. Może owe wrażenie to zabieg marketingowy i pozostawienie furtki na ewentualny sequel. Ja jednak chcę uważać, że to po prostu siła tego tytułu i bohaterów. Osobiście uważam, że jeśli gra tak bardzo wzrusza oraz pozwala się tak zżyć ze sobą... to musi być to Final Fantasy.
{kunena_discuss:8073}